czwartek, 31 lipca 2014

2. dzień dobry

Kiedyś, jeszcze w piątej klasie, zostałam trafiona drętwotą przez jednego z członków Brygady Inkwizycyjnej – to był ten rok, kiedy władzę nad szkołą przejęło ministerstwo i Dolores Umbridge panoszyła się po korytarzach. Zaklęcie było mocne, spędziłam potem cały dzień w Skrzydle Szpitalnym, choć raczej nie z własnej woli. To pielęgniarka chciała, żebym została, bo, jak twierdziła, nawet drętwota rzucona przez piętnastolatka może być wystarczająco silna, żeby połamać żebra. Tamta na szczęście nie była.
Ale co do tej dzisiejszej nie mam pewności.
Zareagowałam krzykiem dokładnie w momencie, kiedy zaklęcie trafiło w moją pierś. Potem, gdy uderzyłam plecami o ziemię (całe szczęście, że upadłam na mech!), z mojego gardła wydobyło się tyko zbolałe jęknięcie. TA drętwota była dużo mocniejsza niż przed dwoma laty, czułam to w moich żebrach, jednak moje myśli i tak zaprzątnięte były osobą, która owo zaklęcie rzuciła, bo przecież z nieba nie spadło. Nie zdziwiłam się więc, kiedy stanął nade mną szczupły, wysoki mężczyzna o jasnych włosach i zwyczajnych, zielonych oczach. Nie ma co się łudzić, że mógł być łagodny – czubek jego różdżki wskazywał dokładnie miejsce pomiędzy moimi oczami. Wtedy, na zimnej i mokrej ściółce leśnej,  nie zawracałam sobie głowy jego wyglądem, dopiero potem jakoś zwróciłam na to uwagę. W każdym razie nieznajomy nie wydawał się być nastawiony przyjaźnie.
– Co tu robisz, wstrętny mugolu? – wycedził przez zęby. Zacisnął dłoń na różdżce tak mocno, aż pobielały mu kłykcie, a mnie natomiast zalała fala oburzenia.
– Mugolu! Chyba kpisz! – krzyknęłam i, ignorując mężczyznę, chwiejnie podniosłam się z ziemi. Ból promieniował od klatki piersiowej aż po biodra, jednak próbowałam go ignorować. Udawało się raczej średnio, gdyż głuchy jęk wydobył się z mojego gardła, gdy wyprostowałam plecy. Na twarzy czarodzieja malowało się zdziwienie.
–  Musisz być mugolem, inaczej nie wędrowałabyś sama przez las, bez żadnych zabezpieczeń i bez różdżki. – Opuścił rękę wzdłuż tułowia i zerknął na moje żebra. – Chyba że jesteś kompletną idiotką. Mocno się obiłaś?
Postanowiłam zignorować jego pytanie.
Sprawa przedstawiała się następująco: jakiś nieznajomy czarodziej postanowił się pobawić w pogromcę mugoli i rąbnął mnie drętwotą, gdyż był pewien, że nie posiadam żadnych zdolności magicznych. Następnie obraził mnie, nazwał idiotką i zapytał o aktualny stan zdrowia. Coś jest ewidentnie nie w porządku.
– Nie jestem mugolem –  powiedziałam w końcu i minęłam mężczyznę, co najwyraźniej nieco go zirytowało, gdyż chwycił mnie za ramię i mocno zacisnął palce. Wydałam z siebie okrzyk oburzenia. –  Co z tobą, człowieku? Każdego tak atakujesz czy to ja mam szczególne względy? – zapytałam, próbując się oswobodzić z jego uścisku. Na próżno.
–  Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Nie lubię, kiedy ktoś mnie ignoruje, dlatego teraz usiądziesz ze mną przy ognisku, a ja cię opatrzę.
Uniosłam brwi.
– Nie ma ogniska i nie pozwolę, żebyś mnie dotknął.
– Już to zrobiłaś. Poczekaj tutaj. – Oddalił się nieco i zaczął zbierać z ziemi suche gałęzie. W tym momencie mogłam odwrócić się i zacząć biec, mając nikłą nadzieję na to, że obcy mnie nie dogoni albo nie rzuci kolejnej drętwoty (naprawdę NIKŁĄ nadzieję), jednak wizja ogniska, opatrzenia ran i być może ciepłego posiłku okazała się być zbyt kusząca. Stałam więc w tym samym miejscu przez kilka minut, podczas kiedy blondyn zbierał chrust. Była to idealna okazja, żeby mu się przyjrzeć.
Na pierwszy rzut oka nie wyglądał jak zbir. Wysoki i szczupły, dobrze umięśniony, ale nie napakowany, nie przywoływał skojarzenia z tępymi osiłkami, takimi jak Crabbe czy Goyle.  Jasne włosy opadały na jego bladą twarz, a kilkudniowy zarost przykrywał szczękę. Widziałam wyraźnie, że jego nos jest przekrzywiony w lewą stronę, zapewne wynik bójki z przeszłości. W kilku miejscach na skórze widoczne były delikatne ślady, wyglądające na pozostałości po młodzieńczym trądziku. Na swój sposób był przystojny, choć, tak samo jak ja, musiał podróżować przez co najmniej kilka dni, na co wskazywały przetłuszczone włosy, zarost oraz brudne i przepocone ubrania. Bałam się swojego wyglądu.
– Nikołaj Popow – powiedział nagle mężczyzna, posyłając mi rozbawione spojrzenie. Wyrwał mnie tym samym z zamyślenia.
– Co?
– Obserwujesz mnie od dłuższej chwili, więc postanowiłem się przedstawić. – Wzruszył ramionami i rzucił obok mnie wszystkie gałęzie.
– Wciąż nie mamy ognia –  zauważyłam, jak mi się wydawało, inteligentnie, jednak Popow zareagował śmiechem.
– W przeciwieństwie do niektórych nieodpowiedzialnych i głupich osób noszę przy sobie różdżkę. Tak chyba radzą sobie czarodzieje, prawda?
– Nie mam różdżki.
– Ale jesteś czarownicą?
– Musiałam szybko opuścić pewne miejsce i po drodze ją zgubiłam – dodałam, zła na Nikołaja za przerwanie mi i ponowne poddanie w wątpliwość moich zdolności. – Jestem czarownicą.
Mężczyzna układał gałęzie z dziwnym wyrazem twarzy – niby się uśmiechał, ale jednak całym sobą wyrażał kpinę i lekceważenie wobec mojej osoby. Po chwili wyciągnął zza pazuchy różdżkę i wymówił krótką formułkę, dzięki której rozbłysła iskra i gałęzie zajęły się ogniem. Pokonując niechęć, którą nagle poczułam do Popowa, przybliżyłam się i ukucnęłam, czując przyjemne ciepło. Odetchnęłam z ulgą. Niby maj jest już ciepłym miesiącem, jednak nocowanie pod gołym niebem i całodniowe wędrowanie jest wykańczające.
–  Masz. – Blondyn podsunął mi niewysoki pieniek, na którym usiadłam, cicho dziękując. Mężczyzna zajął miejsce obok mnie i sięgnął do swojego plecaka.
– Tak się składa – zaczął, grzebiąc w torbie – że podróżuję od dłuższego czasu i spotykałem wielu różnych ludzi. Czasami czarodziejów, którzy nie byli zbyt przyjaźnie nastawieni, ale miałem niewiarygodne szczęście i zawsze udawało mi się ich pokonać. Brałem im wtedy różdżki.
Na ziemi przed nami położyłam zawinięty w rulon materiał. Spojrzałam na niego ze zdziwieniem.
– Ty masz natomiast szczęście, że mnie spotkałaś, bo jestem w stanie odstąpić ci jedną z nich. Bierz, co chcesz. – Rozwinął materiał i moim oczom ukazało się kilka różdżek o różnych długościach, kolorach i kształtach. Pierwsza z nich, niemal biała, była bardzo długa - na oko miała 15 cali - i wydawała się być sztywna, co zdecydowanie nie było w moim typie. Moja miała zaledwie 7 cali, była również bardzo giętka. Taką bym chciała również teraz, wiec od razu chwyciłam najkrótszą z różdżek. Była chyba z wiśni, miała mniej więcej 9 cali. Niemal żadnych ozdób, tylko tuż nad moją dłonią delikatne żłobienia, które przypominały mi kwiaty, jednak były na tyle małe, że nie byłam w stanie ich dokładnie zobaczyć. W mojej dłoni leżała dobrze, jednak nie czułam z nią więzi tak, jak to było w przypadku z tą kupioną przeze mnie i moich rodziców na ulicy Pokątnej kilka lat temu.
Odłożyłam tę różdżkę i chwyciłam każdą po kolei, jednak wszystkie czułam jeszcze gorzej. Były mi obce i wiedziałam, że nie posłużyłyby mi za długo, dlatego też zdecydowałam się na tę dziewięciocalową.
– Wezmę tę – zakomunikowałam Nikołajowi, unosząc dłoń, by pokazać mu swój wybór. Mężczyzna skinął głową i schował pozostał różdżki z powrotem do swojego plecaka.
– Pierwsza sprawa załatwiona, teraz czas na twoje żebra – oznajmił, podnosząc się ze swojego prowizorycznego krzesełka i kucając przede mną. Z plecaka wyciągnął koc i rozłożył go na ziemi.
– Kładź się – zakomenderował, a ja, z miną męczennika, zrobiłam to, krzywiąc się z bólu. Rozpięłam bluzę, a Nikołaj podniósł moją koszulkę. Syknął na widok mojego brzucha.
– Chyba nieco przesadziłem – mruknął. Boże, nie chcę tego widzieć. Nawet już nie czułam się nieswojo ze świadomością, że obcy mi człowiek ogląda i dotyka moje ciało. – Na szczęście nie uszkodziłaś żadnego żebra.
– Ja nie uszkodziłam? – Uniosłam brwi, przypominając sobie moment, w którym zaklęcie Popowa we mnie uderzyło.
– Na szczęście nie uszkodziłem ci żadnego żebra – poprawił się blondyn z półuśmiechem na twarzy. – Wiele nie zdziałam, nie jestem magomedykiem, ale usunę największe krwiaki. Nie mam żadnych eliksirów przeciwbólowych, więc musisz niestety wytrzymać bez nich.
I wtedy przyłożył różdżkę do mojego brzucha.
Dwa lata temu, w szkolnym szpitalu, pani Pomfrey podała mi leki, zanim przystąpiła do naprawiania szkód wyrządzonych przez Brygadę Inkwizycyjną. I tak odczuwałam wtedy ból (wydawał się być dosyć duży), ale dzisiaj dowiedziała się, co to były za leki. Przeciwbólowe. Teraz trochę mi ich brakuje.
Z początku zareagowałam krzykiem. Dotyk niepewnego zaklęcia uzdrawiającego Popowa wywołał ból dużo większy, niż w momencie upadku. Wydawało mi się, że przyłożono do mojego brzucha rozgrzane żelazo, a nie drewniany patyk. Za kolejnym razem udało mi się powstrzymać od wrzasku, jednak zacisnęłam pięści na kocu i mocno zacisnęłam szczęki. Czy tego typu zaklęcia nie powinny uśmierzać bólu, a nie go potęgować?
Po chwili jednak zaczęła przychodzić ulga, przyjemny chłód na rozgrzanym ciele. Uczucie podobne do tego, które towarzyszy w upalny, letni dzień, kiedy napijesz się lodowatego napoju, tylko kilkadziesiąt razy wspanialsze. Moje żebra wciąż nieprzyjemnie pulsowały, ale teraz było to do wytrzymania.
Nikołaj odsunął się po chwili, głęboko wzdychając.
– Przepraszam – powiedział, a ja wiedziałam, że nie ma na myśli tylko bólu wywołanego przez leczenie ran, ale również sam powód, przez który trzeba było użyć zaklęcia uzdrawiającego. Skinęłam głową. Byłam mu naprawdę wdzięczna, mimo drętwoty sprzed kilkudziesięciu minut.
– W porządku. – Powoli podniosłam się do pozycji siedzącej, a z pomocą Nikołaja wróciłam na pieniek. Mężczyzna zarzucił mi na ramiona koc i usiadł obok.
– Czas coś zjeść.
Popow podniósł swój plecak i wyciągnął metalowe pudełko oraz małe zawiniątko – jak się okazało, były to dwie kiełbasy, natomiast w pudełku znajdowały się kromki czerstwego chleba, ewidentnie stare, ale wciąż jadalne. Podał mi dwie z nich oraz jedną kiełbasę, a ja przyjęłam ten zestaw z wdzięcznością. Nawet nie zdawałam sobie, jak bardzo głodna byłam przez kilka ostatnich godzin. Również sięgnęłam do swojego plecaka i wyciągnęłam butelkę zapełnioną do połowy wodą. Do dzisiaj się nią martwiłam. Brak różdżki może dać się mocno we znaki, jeśli nie ma się pojęcia o przetrwaniu w lesie – jak ja. Mimo to poradziłam sobie, ale nawet to nie umniejsza mojej radości spowodowanej zyskaniem różdżki.
Przez następne pół godziny piekliśmy kiełbasę i jedliśmy ją razem z chlebem twardym jak kamień. Mało wtedy rozmawialiśmy, skupieni raczej na posiłku. Jedzenia nie da się wyczarować, więc oboje byliśmy głodni. Dopiero po napełnieniu żołądków zaczęliśmy na dobre rozmowę.
– Skąd jesteś? – zapytałam, przełknąwszy ostatni kęs.
– Z Bułgarii. To znaczy, tam się urodziłem, jednak wychowałem się w Wielkiej Brytanii. Co z tobą?
– Przez jedenaście lat Londyn, potem Hogwart, ale ty się chyba tam nie uczyłeś, prawda? Nie pamiętam cię ze szkoły.
Popow pokiwał głową.
– Uczyłem się w Durmstrangu, akurat wtedy ojciec mieszkał w Szwecji. Po szkole przeniosłem się do Anglii i znalazłem pracę.
– Co robiłeś?
– Firma kurierska.
Prawdę mówiąc, przeszłość Nikołaja obchodziła mnie z tego wszystkiego najmniej, a jedynym, co w tamtej chwili zajmowało całą mnie, był Hogwart. Chciałam wiedzieć możliwie wszystko o aktualnej sytuacji szkoły, o Harrym i jego przyjaciołach, o profesor McGonagall, o mojej opiekunce, profesor Sprout, o Ethanie – o wszystkim. Wciąż przeszywał mnie strach, że wszystko, co powiedziała Luna, było prawdą. Co jeśli moje nadzieje na to, że blondynka mówiła pod wpływem Imperiusa lub zwykłego szoku, są całkowicie złudne i bezcelowe. W końcu więc zadałem to jedno, zasadnicze pytanie.
– Co z nami?
Cóż, właściwie chciałam powiedzieć coś innego, jednak słowa przechodziły przez moje gardło z niespodziewaną trudnością. Nie było to raczej przyczyną niesmacznej kolacji, a wciąż dławiącego mnie przerażenia.
Popow zmarszczył brwi.
– Prawdopodobnie noc spędzimy tutaj, a rano wyruszymy na północ, żeby jak najszybciej dotrzeć do jakiegokolwiek miasta...
– Nie o to mi chodziło – przerwałam mężczyźnie w pół zdania. – Mówiłam raczej o Hogwarcie.              
Mój głos zniżył się do szeptu, kiedy wypowiadałam imię szkoły. Teraz mój strach nie dotyczył już tylko samych losów moich przyjaciół – teraz chodziło o samą odpowiedź Nikołaja. O moją reakcję i to, co nastąpi później, bo przecież jeśli teraz śmierciożercy panoszą się w naszej szkole, to co stało się z jej pracownikami i uczniami? Gdzie się teraz udamy, jeśli Hogwart już nie jest najbezpieczniejszym miejscem na ziemi? Ale jeśli zamek wciąż stoi dumnie tam, gdzie stał od wieków, a kieruje nim czarodziej stojący po naszej stronie, to jak mamy tam dotrzeć, nie napotykając się po drodze na uciekających bądź czekających na czas zemsty śmierciożerców?
Każde drgnienie powieki Nikołaja w czasie mojego oczekiwania na jego odpowiedź mówiło mi, że  to naprawdę koniec i nie ma już miejsca, w którym można się ukryć. Każda fałda materiału zgnieciona w jego silnych dłoniach odkrywała całą prawdę o blondynie – że on też się boi własnej odpowiedzi. Tak jakby dopiero jego głos miał uczynić wypowiedziane słowa prawdą.
I w końcu to się stanie.
– Hogwart już nie istnieje, Lucy. Czarny Pan wygrał na dobre.
I w końcu to się stało.

Ocknęłam się, gdy zorientowałam się nagle, że brak mi tchu. Minęło zaledwie kilkanaście sekund, odkąd Nikołaj wypowiedział tamte słowa, jednak łzy zdążyły już gęsto zasłać moje policzki
(a może płakałam już wcześniej, zanim owe słowa faktycznie wypowiedział, a po prostu tamten strach przykrył całą sytuację)
a ja czułam się tak wstrząśnięta i tak zraniona, jak nigdy wcześniej w życiu. W Hogwarcie przecież dorosłam. Zakochałam się tam, do jasnej cholery! Odkryłam magię w każdej dziedzinie mojego życia, a teraz to wszystko zostało mi tak nagle wyszarpnięte, jakbym nie znaczyła absolutnie nic dla tego świata.
Ale przecież nic nie znaczę. Inaczej Hogwart wciąż by mocno tkwił na swoim starym miejscu.
Ramiona Nikołaja mocno się wokół mnie zacisnęły, kiedy zaczęłam wykrzykiwał najgorsze inwektywy na jego temat. Winiłam go o tak brutalne potraktowanie moich wspomnień. Zniszczenie Hogwartu odebrałam zbyt personalnie, zbyt osobiście, by teraz tak po prostu się z tym pogodzić. To ten, który przynosi złe wieści, zawsze ponosi za nie karę.
Firma kurierska. Śmiechu warte.
Moja nowa różdżka leży zbyt daleko, bym mogła ją sięgnąć, więc atakuję Nikołaja pięścią. Uderzenia te może i docierają do celu, jednak są tak słabe, że nie są w stanie skrzywdzić dorosłego, silnego mężczyzny, wiedziałam to, ale mimo to, nieustannie próbowałam. Oczywiście, na próżno. Uspokoiłam się w momencie, kiedy do mojego wymęczonego mózgu napłynęła świadomość, że prawdopodobnie wieści o śmierci Harry'ego były prawdą. I tak, martwiłam się losami magicznego świata, jednak bardziej zajmował mnie Ethan – mój Ethan. Prawdopodobnie mój martwy Ethan, moje słodkie wspomnienie.
– Uspokój się! – Ethan krzyknął za późno, bowiem już wtedy byłam sobą.
Jaki Ethan, co ja pieprzę?
To Nikołaj Popow, Bułgar, który uczył się w Szwecji, a dorosłe życie spędził w Anglii. Kurier, czarodziej, traktuje obcych ludzi drętowotą i nazywa Sami–Wiecie–Kogo Czarnym Panem.
Czy to tatuaż wystaje spod lewego rękawa jego brudnej i śmierdzącej potem koszuli?
– Jestem spokojna – wyszeptałam i faktycznie przestałam wierzgać. Rozluźniłam dłoń i pozwoliłam jej swobodnie opaść. Tępy, pulsujący ból panoszył się w moim nadgarstku. Nie chciałam bić Ethana.
Nikołaja. Muszę się przespać, jestem zbyt zmęczona, by o tym wszystkim myśleć.
Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że ostatnie zdanie powiedziałam głośno, dopóki Popow z głębokim westchnieniem podniósł się i zaczął wznosić wokół nas zaklęcia ochronne. Takiej magii dotąd nie słyszałam. Była inna, promieniowała czymś obcym i tajemniczym. Potem rozłożył obok ogniska dwa śpiwory i zaprosił mnie do jednego z nich. Bałam się Nikołaja, jednak po raz kolejny tego dnia dałam się skusić jego namowom. Jestem tylko człowiekiem, prawda? Bezdomnym człowiekiem, który stracił wszystkich przyjaciół.

Rano tak bardzo chciałam pomyśleć, że się nad sobą użalam i dramatyzuję, aż moje oczy ponownie zaszkliły się od łez.
Leżałam jeszcze w ciepłym śpiworze, kiedy poczułam na twarzy czyjś wzrok. To Nikołaj obserwował mnie ze swojego pierwotnego miejsca przy ognisku.
– Jesteś piękna.
Moja twarz nigdy mnie nie zachwycała. Widziałam w sobie tylko zwykłą nastolatkę o cienkich, ciemnych włosach i kilku piegach na twarzy, piwnych, zupełnie nieciekawych oczach i prostym nosie, o wąskich ustach i zbyt odstających uszach, o małym biuście i płaskim brzuchu, o koślawych nogach i drobnych stopach. Na dodatek aktualnie śmierdzę kilkoma dniami podróży, dymem i kiełbasą, potem niemytego ciała. Wczoraj obrażałam go tak tragicznie, że sama z pewnością nie zniosłabym takiej dawki nienawiści, potem próbowałam go bić.
A on mówi, że jestem piękna. I choć to ekstremalne miłe, to nie jestem w stanie poczuć szczerzej radości i mam nadzieję,  że Popow tego ode mnie nie oczekuje. Podniosłam się powoli do pozycji siedzącej, delikatni opierając ciężar ciała na obolałych dłoniach. Szybkie spojrzenie w tamtą stronę pozwoliło mi przekonać się, że bolą one nie bez powodu; moje nadgarstki pokryte były ciemnofioletowym kolorem.
– Dzień dobry – odpowiedziałam, wstając i zabierając się za zwijanie śpiwora. Celowo zignorowałam uwagę Popowa, częściowo chcąc go sprowokować do kontynuacji, a częściowo do odpuszczenia. Wciąż brałam po uwagę wczorajsze obserwacje. Nawet pod wpływem szoku i bólu byłam zdolna do zauważenia tego. To nie mógł być sen, na pewno. Starając się więc być dyskretną, zerknęłam na ramiona mężczyzny, jednak rękawy jego koszuli były opuszczone po same nadgarstki. Nie były również potargane lub przetarte, po prostu w idealnym stanie.
– Nie chodzi mi o sam wygląd, chociaż jemu nie mam nic do zarzucenia. Raczej o charakter.
Szybko przeniosłam wzrok na twarz Nikołaja. Uśmiechał się bardzo delikatnie, jednak tym razem bez kpiny. Czyżbym wyczuła w jego głosie coś innego, niż dotychczas?
– Nie umiałbym otworzyć rano oczu i powiedzieć "Dzień dobry" do  świata i osoby, która samymi słowami sprawiła, że cały mój świat runął.
Wtedy, po raz drugi w czasie naszej krótkiej znajomości, zapadła ta dziwna, wiele mówiąca cisza. Nie odpowiadałam, ponieważ nie wiedziałam, jakich słów użyć. Poza tym zdałam sobie sprawę, że gdyby nie sny, które mnie uspokoiły i pozwoliły na chwilę zapomnieć, to także bym nie podniosła się ze śpiwora i nie powiedziała tego pieprzonego "Dzień dobry". Nie widzę w tym piękna.
Dokładnie tak powiedziałam.
– Nie widzę w tym piękna.
Nikołaj jednak tylko poszerzył nieco swój uśmiech. Najwyraźniej miał swoje zdanie; nie znał mnie w końcu i nie mógł z biegu określić, jakim człowiekiem jestem. Jedno zachowanie, w sumie nawet niezależne ode mnie samej, nie może opisać całej mojej osoby. Jestem tchórzem, przecież pamiętam dzień w domu opiekunek.
– Zapraszam na śniadanie. – Popow schylił się do swojego plecaka.
– Co dziś serwujesz?
Usiadłam po lewej stronie mężczyzny, postanawiając raz być odważną i pewną siebie. Nie będę całego życia chować głowy w piasek, szczególnie gdy to życie może dobiec końca każdego dnia.
W gruncie rzeczy jestem ciekawa, czy byłoby jakieś "dalej" dla takiej wstrętnej osoby, jak ja. Gdybym była chrześcijanką, prawdopodobnie wierzyłabym w niebo i w piekło, i w czyściec. Miałabym głupią nadzieję na zobaczenie bliskich u boku Jezusa Chrystusa. Problem tkwi jednak w tym, że nie jestem chrześcijanką i na pewno nie chcę zobaczyć rodziców albo Ethana u boku nawet Jezusa, bo to oznaczałaby ich śmierć. Być może to samolubne, że wolę ich widzieć cierpiących w tym życiu, jednak o TO właśnie chodzi. Chciałabym ich widzieć.
– Jajka sadzone i nasz ulubiony chleb. – Nikołaj pokazał mi małą patelkę i kilka jajek leżących obok na ziemi.
Och, to była idealna okazja. Szkoda było ją zmarnować, więc jednym, szybkim ruchem szarpnęłam za lewy rękaw koszuli Popowa i odsłoniłam blade, pokaleczone przedramię.

Dlaczego musiałam mieć rację?

_____
Wow, wow, nowy rozdział.
Coś mi nie poszło z datą, którą podałam w zapowiedzi, ale w sumie... To tylko dziesięć dni opóźnienia.

Zapewne po tym rozdziale domyślicie się, że dialogów pisać nie lubię i chyba prędko nie polubię. Zawsze mam tę obawę, że rozmowy bohaterów wychodzą strasznie drętwo, wolę opisywać wszystko, co się dookoła dzieje (chociaż i skrótów mi nie brakuje, ups) i to chyba widać w tym rozdziale.
Dziękuję za wszystkie komentarze pod pierwszym rozdziale. Nie spodziewałam się tylu wypowiedzi, co najwyżej trzech ;)
No i w sumie miałam powiedzieć, że rozpisałam sobie mniej więcej plan tego opowiadania na jakieś dziesięć rozdziałów, więc pozostaje mi tylko pisać. Zobaczymy, jak to wyjdzie :D
No to cóż... Mam nadzieję, że się spodoba!
Pozdrawiam cieplutko ;)
PS. Jak na razie, to Nikołaj Popow jest moim ulubionym bohaterem. Jako jedyna znam jego przyszłość, więc HA-HA. Już go nawet shipuję!

2 komentarze:

  1. Dobrze, że Popow odstąpił jej jedną z różdżek. Bez żadnej Lucy nie mogła nawet rozpalić ognia. Nie mówiąc już o
    obronie przed śmierciożercami. W sumie, to nie rozumiem czemu to zrobił. Bez różdżki Lucy nie miałaby z nim żadnych szans, ale z drugiej strony, gdyby chciał jej coś zrobić, to już dawno by to zrobił. Jednak Nikołaj na szczęście jej pomógł. Właśnie, on jest śmierciożercą. To dziwne, że jej pomógł i razem z nią ucieka. Ciekawa postać. Lucy nie powinna mu ufać, ale nie ma innego wyjścia. Ciekawe, co teraz zrobi Popow. Czekam na następny rozdział.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej!
    Przepraszam, ze komentuje dopiero teraz, ale wczesniej bylam calkiem pewna, ze rezygnuję z pisania, tez doszla szkola i brak czasu n wszystko...
    W każdym razie, rozdział cudowny, juz uwielbiam Nikołaja! Hah to jego poczucie humoru mnie czasem rozwala :3
    Mam nadzieje, ze bedziesz kontunuowala bloga - szkoda by bylo tak cudnego talentu i pomyslu:)
    Czekam na nastepny rozdzial!
    Czarna

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy

Statystyka