czwartek, 31 lipca 2014

2. dzień dobry

Kiedyś, jeszcze w piątej klasie, zostałam trafiona drętwotą przez jednego z członków Brygady Inkwizycyjnej – to był ten rok, kiedy władzę nad szkołą przejęło ministerstwo i Dolores Umbridge panoszyła się po korytarzach. Zaklęcie było mocne, spędziłam potem cały dzień w Skrzydle Szpitalnym, choć raczej nie z własnej woli. To pielęgniarka chciała, żebym została, bo, jak twierdziła, nawet drętwota rzucona przez piętnastolatka może być wystarczająco silna, żeby połamać żebra. Tamta na szczęście nie była.
Ale co do tej dzisiejszej nie mam pewności.
Zareagowałam krzykiem dokładnie w momencie, kiedy zaklęcie trafiło w moją pierś. Potem, gdy uderzyłam plecami o ziemię (całe szczęście, że upadłam na mech!), z mojego gardła wydobyło się tyko zbolałe jęknięcie. TA drętwota była dużo mocniejsza niż przed dwoma laty, czułam to w moich żebrach, jednak moje myśli i tak zaprzątnięte były osobą, która owo zaklęcie rzuciła, bo przecież z nieba nie spadło. Nie zdziwiłam się więc, kiedy stanął nade mną szczupły, wysoki mężczyzna o jasnych włosach i zwyczajnych, zielonych oczach. Nie ma co się łudzić, że mógł być łagodny – czubek jego różdżki wskazywał dokładnie miejsce pomiędzy moimi oczami. Wtedy, na zimnej i mokrej ściółce leśnej,  nie zawracałam sobie głowy jego wyglądem, dopiero potem jakoś zwróciłam na to uwagę. W każdym razie nieznajomy nie wydawał się być nastawiony przyjaźnie.
– Co tu robisz, wstrętny mugolu? – wycedził przez zęby. Zacisnął dłoń na różdżce tak mocno, aż pobielały mu kłykcie, a mnie natomiast zalała fala oburzenia.
– Mugolu! Chyba kpisz! – krzyknęłam i, ignorując mężczyznę, chwiejnie podniosłam się z ziemi. Ból promieniował od klatki piersiowej aż po biodra, jednak próbowałam go ignorować. Udawało się raczej średnio, gdyż głuchy jęk wydobył się z mojego gardła, gdy wyprostowałam plecy. Na twarzy czarodzieja malowało się zdziwienie.
–  Musisz być mugolem, inaczej nie wędrowałabyś sama przez las, bez żadnych zabezpieczeń i bez różdżki. – Opuścił rękę wzdłuż tułowia i zerknął na moje żebra. – Chyba że jesteś kompletną idiotką. Mocno się obiłaś?
Postanowiłam zignorować jego pytanie.
Sprawa przedstawiała się następująco: jakiś nieznajomy czarodziej postanowił się pobawić w pogromcę mugoli i rąbnął mnie drętwotą, gdyż był pewien, że nie posiadam żadnych zdolności magicznych. Następnie obraził mnie, nazwał idiotką i zapytał o aktualny stan zdrowia. Coś jest ewidentnie nie w porządku.
– Nie jestem mugolem –  powiedziałam w końcu i minęłam mężczyznę, co najwyraźniej nieco go zirytowało, gdyż chwycił mnie za ramię i mocno zacisnął palce. Wydałam z siebie okrzyk oburzenia. –  Co z tobą, człowieku? Każdego tak atakujesz czy to ja mam szczególne względy? – zapytałam, próbując się oswobodzić z jego uścisku. Na próżno.
–  Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Nie lubię, kiedy ktoś mnie ignoruje, dlatego teraz usiądziesz ze mną przy ognisku, a ja cię opatrzę.
Uniosłam brwi.
– Nie ma ogniska i nie pozwolę, żebyś mnie dotknął.
– Już to zrobiłaś. Poczekaj tutaj. – Oddalił się nieco i zaczął zbierać z ziemi suche gałęzie. W tym momencie mogłam odwrócić się i zacząć biec, mając nikłą nadzieję na to, że obcy mnie nie dogoni albo nie rzuci kolejnej drętwoty (naprawdę NIKŁĄ nadzieję), jednak wizja ogniska, opatrzenia ran i być może ciepłego posiłku okazała się być zbyt kusząca. Stałam więc w tym samym miejscu przez kilka minut, podczas kiedy blondyn zbierał chrust. Była to idealna okazja, żeby mu się przyjrzeć.
Na pierwszy rzut oka nie wyglądał jak zbir. Wysoki i szczupły, dobrze umięśniony, ale nie napakowany, nie przywoływał skojarzenia z tępymi osiłkami, takimi jak Crabbe czy Goyle.  Jasne włosy opadały na jego bladą twarz, a kilkudniowy zarost przykrywał szczękę. Widziałam wyraźnie, że jego nos jest przekrzywiony w lewą stronę, zapewne wynik bójki z przeszłości. W kilku miejscach na skórze widoczne były delikatne ślady, wyglądające na pozostałości po młodzieńczym trądziku. Na swój sposób był przystojny, choć, tak samo jak ja, musiał podróżować przez co najmniej kilka dni, na co wskazywały przetłuszczone włosy, zarost oraz brudne i przepocone ubrania. Bałam się swojego wyglądu.
– Nikołaj Popow – powiedział nagle mężczyzna, posyłając mi rozbawione spojrzenie. Wyrwał mnie tym samym z zamyślenia.
– Co?
– Obserwujesz mnie od dłuższej chwili, więc postanowiłem się przedstawić. – Wzruszył ramionami i rzucił obok mnie wszystkie gałęzie.
– Wciąż nie mamy ognia –  zauważyłam, jak mi się wydawało, inteligentnie, jednak Popow zareagował śmiechem.
– W przeciwieństwie do niektórych nieodpowiedzialnych i głupich osób noszę przy sobie różdżkę. Tak chyba radzą sobie czarodzieje, prawda?
– Nie mam różdżki.
– Ale jesteś czarownicą?
– Musiałam szybko opuścić pewne miejsce i po drodze ją zgubiłam – dodałam, zła na Nikołaja za przerwanie mi i ponowne poddanie w wątpliwość moich zdolności. – Jestem czarownicą.
Mężczyzna układał gałęzie z dziwnym wyrazem twarzy – niby się uśmiechał, ale jednak całym sobą wyrażał kpinę i lekceważenie wobec mojej osoby. Po chwili wyciągnął zza pazuchy różdżkę i wymówił krótką formułkę, dzięki której rozbłysła iskra i gałęzie zajęły się ogniem. Pokonując niechęć, którą nagle poczułam do Popowa, przybliżyłam się i ukucnęłam, czując przyjemne ciepło. Odetchnęłam z ulgą. Niby maj jest już ciepłym miesiącem, jednak nocowanie pod gołym niebem i całodniowe wędrowanie jest wykańczające.
–  Masz. – Blondyn podsunął mi niewysoki pieniek, na którym usiadłam, cicho dziękując. Mężczyzna zajął miejsce obok mnie i sięgnął do swojego plecaka.
– Tak się składa – zaczął, grzebiąc w torbie – że podróżuję od dłuższego czasu i spotykałem wielu różnych ludzi. Czasami czarodziejów, którzy nie byli zbyt przyjaźnie nastawieni, ale miałem niewiarygodne szczęście i zawsze udawało mi się ich pokonać. Brałem im wtedy różdżki.
Na ziemi przed nami położyłam zawinięty w rulon materiał. Spojrzałam na niego ze zdziwieniem.
– Ty masz natomiast szczęście, że mnie spotkałaś, bo jestem w stanie odstąpić ci jedną z nich. Bierz, co chcesz. – Rozwinął materiał i moim oczom ukazało się kilka różdżek o różnych długościach, kolorach i kształtach. Pierwsza z nich, niemal biała, była bardzo długa - na oko miała 15 cali - i wydawała się być sztywna, co zdecydowanie nie było w moim typie. Moja miała zaledwie 7 cali, była również bardzo giętka. Taką bym chciała również teraz, wiec od razu chwyciłam najkrótszą z różdżek. Była chyba z wiśni, miała mniej więcej 9 cali. Niemal żadnych ozdób, tylko tuż nad moją dłonią delikatne żłobienia, które przypominały mi kwiaty, jednak były na tyle małe, że nie byłam w stanie ich dokładnie zobaczyć. W mojej dłoni leżała dobrze, jednak nie czułam z nią więzi tak, jak to było w przypadku z tą kupioną przeze mnie i moich rodziców na ulicy Pokątnej kilka lat temu.
Odłożyłam tę różdżkę i chwyciłam każdą po kolei, jednak wszystkie czułam jeszcze gorzej. Były mi obce i wiedziałam, że nie posłużyłyby mi za długo, dlatego też zdecydowałam się na tę dziewięciocalową.
– Wezmę tę – zakomunikowałam Nikołajowi, unosząc dłoń, by pokazać mu swój wybór. Mężczyzna skinął głową i schował pozostał różdżki z powrotem do swojego plecaka.
– Pierwsza sprawa załatwiona, teraz czas na twoje żebra – oznajmił, podnosząc się ze swojego prowizorycznego krzesełka i kucając przede mną. Z plecaka wyciągnął koc i rozłożył go na ziemi.
– Kładź się – zakomenderował, a ja, z miną męczennika, zrobiłam to, krzywiąc się z bólu. Rozpięłam bluzę, a Nikołaj podniósł moją koszulkę. Syknął na widok mojego brzucha.
– Chyba nieco przesadziłem – mruknął. Boże, nie chcę tego widzieć. Nawet już nie czułam się nieswojo ze świadomością, że obcy mi człowiek ogląda i dotyka moje ciało. – Na szczęście nie uszkodziłaś żadnego żebra.
– Ja nie uszkodziłam? – Uniosłam brwi, przypominając sobie moment, w którym zaklęcie Popowa we mnie uderzyło.
– Na szczęście nie uszkodziłem ci żadnego żebra – poprawił się blondyn z półuśmiechem na twarzy. – Wiele nie zdziałam, nie jestem magomedykiem, ale usunę największe krwiaki. Nie mam żadnych eliksirów przeciwbólowych, więc musisz niestety wytrzymać bez nich.
I wtedy przyłożył różdżkę do mojego brzucha.
Dwa lata temu, w szkolnym szpitalu, pani Pomfrey podała mi leki, zanim przystąpiła do naprawiania szkód wyrządzonych przez Brygadę Inkwizycyjną. I tak odczuwałam wtedy ból (wydawał się być dosyć duży), ale dzisiaj dowiedziała się, co to były za leki. Przeciwbólowe. Teraz trochę mi ich brakuje.
Z początku zareagowałam krzykiem. Dotyk niepewnego zaklęcia uzdrawiającego Popowa wywołał ból dużo większy, niż w momencie upadku. Wydawało mi się, że przyłożono do mojego brzucha rozgrzane żelazo, a nie drewniany patyk. Za kolejnym razem udało mi się powstrzymać od wrzasku, jednak zacisnęłam pięści na kocu i mocno zacisnęłam szczęki. Czy tego typu zaklęcia nie powinny uśmierzać bólu, a nie go potęgować?
Po chwili jednak zaczęła przychodzić ulga, przyjemny chłód na rozgrzanym ciele. Uczucie podobne do tego, które towarzyszy w upalny, letni dzień, kiedy napijesz się lodowatego napoju, tylko kilkadziesiąt razy wspanialsze. Moje żebra wciąż nieprzyjemnie pulsowały, ale teraz było to do wytrzymania.
Nikołaj odsunął się po chwili, głęboko wzdychając.
– Przepraszam – powiedział, a ja wiedziałam, że nie ma na myśli tylko bólu wywołanego przez leczenie ran, ale również sam powód, przez który trzeba było użyć zaklęcia uzdrawiającego. Skinęłam głową. Byłam mu naprawdę wdzięczna, mimo drętwoty sprzed kilkudziesięciu minut.
– W porządku. – Powoli podniosłam się do pozycji siedzącej, a z pomocą Nikołaja wróciłam na pieniek. Mężczyzna zarzucił mi na ramiona koc i usiadł obok.
– Czas coś zjeść.
Popow podniósł swój plecak i wyciągnął metalowe pudełko oraz małe zawiniątko – jak się okazało, były to dwie kiełbasy, natomiast w pudełku znajdowały się kromki czerstwego chleba, ewidentnie stare, ale wciąż jadalne. Podał mi dwie z nich oraz jedną kiełbasę, a ja przyjęłam ten zestaw z wdzięcznością. Nawet nie zdawałam sobie, jak bardzo głodna byłam przez kilka ostatnich godzin. Również sięgnęłam do swojego plecaka i wyciągnęłam butelkę zapełnioną do połowy wodą. Do dzisiaj się nią martwiłam. Brak różdżki może dać się mocno we znaki, jeśli nie ma się pojęcia o przetrwaniu w lesie – jak ja. Mimo to poradziłam sobie, ale nawet to nie umniejsza mojej radości spowodowanej zyskaniem różdżki.
Przez następne pół godziny piekliśmy kiełbasę i jedliśmy ją razem z chlebem twardym jak kamień. Mało wtedy rozmawialiśmy, skupieni raczej na posiłku. Jedzenia nie da się wyczarować, więc oboje byliśmy głodni. Dopiero po napełnieniu żołądków zaczęliśmy na dobre rozmowę.
– Skąd jesteś? – zapytałam, przełknąwszy ostatni kęs.
– Z Bułgarii. To znaczy, tam się urodziłem, jednak wychowałem się w Wielkiej Brytanii. Co z tobą?
– Przez jedenaście lat Londyn, potem Hogwart, ale ty się chyba tam nie uczyłeś, prawda? Nie pamiętam cię ze szkoły.
Popow pokiwał głową.
– Uczyłem się w Durmstrangu, akurat wtedy ojciec mieszkał w Szwecji. Po szkole przeniosłem się do Anglii i znalazłem pracę.
– Co robiłeś?
– Firma kurierska.
Prawdę mówiąc, przeszłość Nikołaja obchodziła mnie z tego wszystkiego najmniej, a jedynym, co w tamtej chwili zajmowało całą mnie, był Hogwart. Chciałam wiedzieć możliwie wszystko o aktualnej sytuacji szkoły, o Harrym i jego przyjaciołach, o profesor McGonagall, o mojej opiekunce, profesor Sprout, o Ethanie – o wszystkim. Wciąż przeszywał mnie strach, że wszystko, co powiedziała Luna, było prawdą. Co jeśli moje nadzieje na to, że blondynka mówiła pod wpływem Imperiusa lub zwykłego szoku, są całkowicie złudne i bezcelowe. W końcu więc zadałem to jedno, zasadnicze pytanie.
– Co z nami?
Cóż, właściwie chciałam powiedzieć coś innego, jednak słowa przechodziły przez moje gardło z niespodziewaną trudnością. Nie było to raczej przyczyną niesmacznej kolacji, a wciąż dławiącego mnie przerażenia.
Popow zmarszczył brwi.
– Prawdopodobnie noc spędzimy tutaj, a rano wyruszymy na północ, żeby jak najszybciej dotrzeć do jakiegokolwiek miasta...
– Nie o to mi chodziło – przerwałam mężczyźnie w pół zdania. – Mówiłam raczej o Hogwarcie.              
Mój głos zniżył się do szeptu, kiedy wypowiadałam imię szkoły. Teraz mój strach nie dotyczył już tylko samych losów moich przyjaciół – teraz chodziło o samą odpowiedź Nikołaja. O moją reakcję i to, co nastąpi później, bo przecież jeśli teraz śmierciożercy panoszą się w naszej szkole, to co stało się z jej pracownikami i uczniami? Gdzie się teraz udamy, jeśli Hogwart już nie jest najbezpieczniejszym miejscem na ziemi? Ale jeśli zamek wciąż stoi dumnie tam, gdzie stał od wieków, a kieruje nim czarodziej stojący po naszej stronie, to jak mamy tam dotrzeć, nie napotykając się po drodze na uciekających bądź czekających na czas zemsty śmierciożerców?
Każde drgnienie powieki Nikołaja w czasie mojego oczekiwania na jego odpowiedź mówiło mi, że  to naprawdę koniec i nie ma już miejsca, w którym można się ukryć. Każda fałda materiału zgnieciona w jego silnych dłoniach odkrywała całą prawdę o blondynie – że on też się boi własnej odpowiedzi. Tak jakby dopiero jego głos miał uczynić wypowiedziane słowa prawdą.
I w końcu to się stanie.
– Hogwart już nie istnieje, Lucy. Czarny Pan wygrał na dobre.
I w końcu to się stało.

Ocknęłam się, gdy zorientowałam się nagle, że brak mi tchu. Minęło zaledwie kilkanaście sekund, odkąd Nikołaj wypowiedział tamte słowa, jednak łzy zdążyły już gęsto zasłać moje policzki
(a może płakałam już wcześniej, zanim owe słowa faktycznie wypowiedział, a po prostu tamten strach przykrył całą sytuację)
a ja czułam się tak wstrząśnięta i tak zraniona, jak nigdy wcześniej w życiu. W Hogwarcie przecież dorosłam. Zakochałam się tam, do jasnej cholery! Odkryłam magię w każdej dziedzinie mojego życia, a teraz to wszystko zostało mi tak nagle wyszarpnięte, jakbym nie znaczyła absolutnie nic dla tego świata.
Ale przecież nic nie znaczę. Inaczej Hogwart wciąż by mocno tkwił na swoim starym miejscu.
Ramiona Nikołaja mocno się wokół mnie zacisnęły, kiedy zaczęłam wykrzykiwał najgorsze inwektywy na jego temat. Winiłam go o tak brutalne potraktowanie moich wspomnień. Zniszczenie Hogwartu odebrałam zbyt personalnie, zbyt osobiście, by teraz tak po prostu się z tym pogodzić. To ten, który przynosi złe wieści, zawsze ponosi za nie karę.
Firma kurierska. Śmiechu warte.
Moja nowa różdżka leży zbyt daleko, bym mogła ją sięgnąć, więc atakuję Nikołaja pięścią. Uderzenia te może i docierają do celu, jednak są tak słabe, że nie są w stanie skrzywdzić dorosłego, silnego mężczyzny, wiedziałam to, ale mimo to, nieustannie próbowałam. Oczywiście, na próżno. Uspokoiłam się w momencie, kiedy do mojego wymęczonego mózgu napłynęła świadomość, że prawdopodobnie wieści o śmierci Harry'ego były prawdą. I tak, martwiłam się losami magicznego świata, jednak bardziej zajmował mnie Ethan – mój Ethan. Prawdopodobnie mój martwy Ethan, moje słodkie wspomnienie.
– Uspokój się! – Ethan krzyknął za późno, bowiem już wtedy byłam sobą.
Jaki Ethan, co ja pieprzę?
To Nikołaj Popow, Bułgar, który uczył się w Szwecji, a dorosłe życie spędził w Anglii. Kurier, czarodziej, traktuje obcych ludzi drętowotą i nazywa Sami–Wiecie–Kogo Czarnym Panem.
Czy to tatuaż wystaje spod lewego rękawa jego brudnej i śmierdzącej potem koszuli?
– Jestem spokojna – wyszeptałam i faktycznie przestałam wierzgać. Rozluźniłam dłoń i pozwoliłam jej swobodnie opaść. Tępy, pulsujący ból panoszył się w moim nadgarstku. Nie chciałam bić Ethana.
Nikołaja. Muszę się przespać, jestem zbyt zmęczona, by o tym wszystkim myśleć.
Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że ostatnie zdanie powiedziałam głośno, dopóki Popow z głębokim westchnieniem podniósł się i zaczął wznosić wokół nas zaklęcia ochronne. Takiej magii dotąd nie słyszałam. Była inna, promieniowała czymś obcym i tajemniczym. Potem rozłożył obok ogniska dwa śpiwory i zaprosił mnie do jednego z nich. Bałam się Nikołaja, jednak po raz kolejny tego dnia dałam się skusić jego namowom. Jestem tylko człowiekiem, prawda? Bezdomnym człowiekiem, który stracił wszystkich przyjaciół.

Rano tak bardzo chciałam pomyśleć, że się nad sobą użalam i dramatyzuję, aż moje oczy ponownie zaszkliły się od łez.
Leżałam jeszcze w ciepłym śpiworze, kiedy poczułam na twarzy czyjś wzrok. To Nikołaj obserwował mnie ze swojego pierwotnego miejsca przy ognisku.
– Jesteś piękna.
Moja twarz nigdy mnie nie zachwycała. Widziałam w sobie tylko zwykłą nastolatkę o cienkich, ciemnych włosach i kilku piegach na twarzy, piwnych, zupełnie nieciekawych oczach i prostym nosie, o wąskich ustach i zbyt odstających uszach, o małym biuście i płaskim brzuchu, o koślawych nogach i drobnych stopach. Na dodatek aktualnie śmierdzę kilkoma dniami podróży, dymem i kiełbasą, potem niemytego ciała. Wczoraj obrażałam go tak tragicznie, że sama z pewnością nie zniosłabym takiej dawki nienawiści, potem próbowałam go bić.
A on mówi, że jestem piękna. I choć to ekstremalne miłe, to nie jestem w stanie poczuć szczerzej radości i mam nadzieję,  że Popow tego ode mnie nie oczekuje. Podniosłam się powoli do pozycji siedzącej, delikatni opierając ciężar ciała na obolałych dłoniach. Szybkie spojrzenie w tamtą stronę pozwoliło mi przekonać się, że bolą one nie bez powodu; moje nadgarstki pokryte były ciemnofioletowym kolorem.
– Dzień dobry – odpowiedziałam, wstając i zabierając się za zwijanie śpiwora. Celowo zignorowałam uwagę Popowa, częściowo chcąc go sprowokować do kontynuacji, a częściowo do odpuszczenia. Wciąż brałam po uwagę wczorajsze obserwacje. Nawet pod wpływem szoku i bólu byłam zdolna do zauważenia tego. To nie mógł być sen, na pewno. Starając się więc być dyskretną, zerknęłam na ramiona mężczyzny, jednak rękawy jego koszuli były opuszczone po same nadgarstki. Nie były również potargane lub przetarte, po prostu w idealnym stanie.
– Nie chodzi mi o sam wygląd, chociaż jemu nie mam nic do zarzucenia. Raczej o charakter.
Szybko przeniosłam wzrok na twarz Nikołaja. Uśmiechał się bardzo delikatnie, jednak tym razem bez kpiny. Czyżbym wyczuła w jego głosie coś innego, niż dotychczas?
– Nie umiałbym otworzyć rano oczu i powiedzieć "Dzień dobry" do  świata i osoby, która samymi słowami sprawiła, że cały mój świat runął.
Wtedy, po raz drugi w czasie naszej krótkiej znajomości, zapadła ta dziwna, wiele mówiąca cisza. Nie odpowiadałam, ponieważ nie wiedziałam, jakich słów użyć. Poza tym zdałam sobie sprawę, że gdyby nie sny, które mnie uspokoiły i pozwoliły na chwilę zapomnieć, to także bym nie podniosła się ze śpiwora i nie powiedziała tego pieprzonego "Dzień dobry". Nie widzę w tym piękna.
Dokładnie tak powiedziałam.
– Nie widzę w tym piękna.
Nikołaj jednak tylko poszerzył nieco swój uśmiech. Najwyraźniej miał swoje zdanie; nie znał mnie w końcu i nie mógł z biegu określić, jakim człowiekiem jestem. Jedno zachowanie, w sumie nawet niezależne ode mnie samej, nie może opisać całej mojej osoby. Jestem tchórzem, przecież pamiętam dzień w domu opiekunek.
– Zapraszam na śniadanie. – Popow schylił się do swojego plecaka.
– Co dziś serwujesz?
Usiadłam po lewej stronie mężczyzny, postanawiając raz być odważną i pewną siebie. Nie będę całego życia chować głowy w piasek, szczególnie gdy to życie może dobiec końca każdego dnia.
W gruncie rzeczy jestem ciekawa, czy byłoby jakieś "dalej" dla takiej wstrętnej osoby, jak ja. Gdybym była chrześcijanką, prawdopodobnie wierzyłabym w niebo i w piekło, i w czyściec. Miałabym głupią nadzieję na zobaczenie bliskich u boku Jezusa Chrystusa. Problem tkwi jednak w tym, że nie jestem chrześcijanką i na pewno nie chcę zobaczyć rodziców albo Ethana u boku nawet Jezusa, bo to oznaczałaby ich śmierć. Być może to samolubne, że wolę ich widzieć cierpiących w tym życiu, jednak o TO właśnie chodzi. Chciałabym ich widzieć.
– Jajka sadzone i nasz ulubiony chleb. – Nikołaj pokazał mi małą patelkę i kilka jajek leżących obok na ziemi.
Och, to była idealna okazja. Szkoda było ją zmarnować, więc jednym, szybkim ruchem szarpnęłam za lewy rękaw koszuli Popowa i odsłoniłam blade, pokaleczone przedramię.

Dlaczego musiałam mieć rację?

_____
Wow, wow, nowy rozdział.
Coś mi nie poszło z datą, którą podałam w zapowiedzi, ale w sumie... To tylko dziesięć dni opóźnienia.

Zapewne po tym rozdziale domyślicie się, że dialogów pisać nie lubię i chyba prędko nie polubię. Zawsze mam tę obawę, że rozmowy bohaterów wychodzą strasznie drętwo, wolę opisywać wszystko, co się dookoła dzieje (chociaż i skrótów mi nie brakuje, ups) i to chyba widać w tym rozdziale.
Dziękuję za wszystkie komentarze pod pierwszym rozdziale. Nie spodziewałam się tylu wypowiedzi, co najwyżej trzech ;)
No i w sumie miałam powiedzieć, że rozpisałam sobie mniej więcej plan tego opowiadania na jakieś dziesięć rozdziałów, więc pozostaje mi tylko pisać. Zobaczymy, jak to wyjdzie :D
No to cóż... Mam nadzieję, że się spodoba!
Pozdrawiam cieplutko ;)
PS. Jak na razie, to Nikołaj Popow jest moim ulubionym bohaterem. Jako jedyna znam jego przyszłość, więc HA-HA. Już go nawet shipuję!

sobota, 5 lipca 2014

1. debiutantka

Wydawało się, że las nie ma końca.
Od kilku godzin wędrowałam między drzewami, a każdy, choćby najdrobniejszy, szelest przyprawiał mnie o gęsią skórkę. Mój oddech był nieustannie ciężki, nie potrafiłam się uspokoić. Dopiero gdy między liśćmi zaczęły przebijać się pierwsze promienie ciepłego, majowego słońca, odczułam ulgę – byłam daleko od największego niebezpieczeństwa i choć bez różdżki, to jednak względnie uspokojona. Wciąż znajdowałam się na skraju paniki i wiedziałam, że śmierciożercy mogą mnie znaleźć w każdym momencie, jednak musiałam choć na chwilę odsapnąć, tak więc zwolniłam kroku i kiedy uznałam, że to miejsce nadaje się do spoczynku, ciężko usiadłam na wilgotnej ściółce, nie dbając o jakiekolwiek magiczne zabezpieczenia. Byłam zbyt zmęczona, żeby o tym myśleć, a mech był wtedy taki wygodny, taki miękki, że szybko zasnęłam. Nie śniło mi się wtedy wiele – a może po prostu nie pamiętam.
Gdy się obudziłam, słońce stało już wysoko na niebie, było więc koło południa. Przespałam wprawdzie kilka godzin, jednak czułam się tak samo zmęczona, jak wcześniej, może nawet bardziej. Czułam się, jakbym miała piasek pod powiekami, oczy mocno mnie piekły i, mimo że starałam się tego nie robić, często je tarłam, co w sumie tylko pogarszało sytuację. Może to wszystko miało związek z głosami, które słyszałam w snach. Wołały one moje imię, potępiały mnie za tchórzostwo i oznajmiały, jaka kara mnie czeka. Czułam się przez nie zmiażdżona, jakbym faktycznie zasługiwała na los gorszy od śmierci. To ja powinnam stać na miejscu Luny, dzieci i opiekunek. Powinnam wić się na zimnej posadzce, palona żywcem. Mimo, że zaczynał się trzeci dzień maja, było bardzo zimno.
Dopiero teraz odczułam, jak bardzo brakuje mi różdżki. Nie jestem przyzwyczajona do radzenia sobie bez magii, ponieważ zazwyczaj, gdy było mi zimno, albo zakładałam sweter, albo ogrzewałam powietrze dookoła prostym zaklęciem. Teraz doskwierał mi brak obu tych rzeczy, więc jedyne, co mi zostało, to skulić się na ziemi i objąć nogi ramionami. I wtedy, w tym zimnym  lesie, gdzie tak bardzo doskwierała mi samotność, w moich myślach pojawiło się jedno słowo. Jedno imię.
– Ethan – szepnęłam, a w moich oczach zakręciła się łza. Pociągnęłam nosem i poczułam do siebie samej jeszcze większe obrzydzenie. Przez całą noc ani razu o nim nie pomyślałam, uległam instynktowi i ratowałam własne życie, zapominając przez to o reszcie świata – również o Ethanie, który albo teraz walczy, albo ucieka, tak jak ja, albo już nie żyje. Jeśli znajdował się w sercu bitwy, w Hogwarcie, to co z nim teraz? Co z samym Hogwartem? Harry Potter nie żyje. Teraz dopiero to do mnie dociera.
Harry Potter nie żyje.
Nasza nadzieja na wybawienie, nasz obrońca, nasza przepowiednia. Przecież zostało powiedziane, że on nas wszystkich uratuje, a gdzie teraz jest? Nie żyje!
Harry Potter.
Nazwisko, które jeszcze kilka dni temu napawało mnie entuzjazmem i radością, przywoływało wizję szczęśliwego świata, bez Sami–Wiecie–Kogo, bez jego sługusów, bez morderstw, dzisiaj jest symbolem największej porażki magicznego świata. Jak to możliwe, że on zginął? To musi być jakieś kłamstwo, podstęp, mistyfikacja!
Nie potrafiłam uwierzyć w słowa Luny. Nigdy wcześniej nic nie zostało mi odebrane w tak gwałtowny i brutalny sposób, jak teraz nadzieja. Skoro nie ma już Dumbledore'a, Harry'ego, profesor McGonagall, a Voldemort przejął władzę nad magicznym światem... Gdzie mam się podziać? Boję się jeszcze bardziej, niż w nocy. Wtedy działałam pod wpływem impulsu i adrenaliny, teraz mój lęk jest prawdziwy i uzasadniony. Muszę na razie zostać tutaj, w lesie, znaleźć jakąś różdżkę w pobliskich wsiach i po prostu sobie poradzić.
Powoli się podniosłam, rozciągając wszystkie kończyny. Wzdrygnęłam się, gdy coś przeskoczyło w moim lewym barku. Bolały mnie mięśnie i stawy, czułam w nich kilometry przebyte nocą. Teraz rozejrzałam się dookoła. Otaczały mnie krzewy, drzewa, trawy – po prostu las. Delikatny wiatr poruszał liściastymi koronami, młode pnie uginały się, jęcząc przy tym głośno. Szczęśliwie dla mnie, było jasno i widziałam dosyć wyraźnie. Pierwszy krok okazał się być najtrudniejszy, jakby nieprzerwanie tkwiła we mnie obawa, że zaraz wyskoczy na mnie horda śmierciożerców, więc gdy pod moim butem gałązka pękła z trzaskiem, spięłam się do biegu. Nic jednak się nie stało, żadne klątwy nie poszybowały w moją stronę, żadne wrzaski nie przerwały leśnej ciszy. Zmieniło się jedynie moje nastawienie, bowiem przy każdym kolejnym kroku czułam się coraz spokojniejsza, aż w końcu przeszłam do intensywnego marszu. Wymachiwałam również rękami, chcąc się chociaż trochę rozgrzać, gdyż majowe słońce nie grzało bynajmniej tak mocno, jak bym chciała. W dalszym ciągu czułam potworne poczucie winy i obrzydzenie względem samej siebie, ale wiedziałam, że muszę coś zrobić, bo jeśli już uratowałam swoje życie, to warto byłoby je zachować na dłużej. Musiałam znaleźć jakąś wioskę czy małą miejscowość, miejsce, w którym mogłabym przenocować i coś zjeść. Nie dałabym rady przeżyć w lesie choćby kilku dni, magia zawsze wszystko ułatwiała. Tacy są w większości czarodzieje – przyzwyczajeni, że nie muszą wykonywać żadnej ciężkiej pracy, a wystarczy tylko ruch nadgarstka i machnięcie różdżką. Jak wygodnie.
Trochę żałuję, że od urodzenia byłam tak zależna od magii, bo teraz nie posiadam niemal żadnych manualnych zdolności. Nigdy w życiu nie rozpalałam ogniska, nie zbierałam jagód ani grzybów, a już na pewno nie ubijałam zwierząt, żeby otrzymać świeże mięso. Nie łowiłam też ryb, nie plotłam niczego z liści, trawy i gałęzi, nie wspinałam się na drzewa. Całe życie spędziłam w ciepłym i wygodnym domku, z wszystkim podanym na tacy. Obecność dzikich zwierząt mnie przeraża, a świadomość, że w tym lesie jest mnóstwo insektów przyprawia o szybsze bicie serca. Modlę się tylko, żeby nie był to las podobny do hogwardzkiego Zakazanego Lasu, bo jeśli tak będzie, to chyba zacznę żałować ucieczki z Doliny Godryka jeszcze bardziej.

Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy ujrzałam w oddali światła latarni. Przyśpieszyłam kroku, chcąc tam dotrzeć przed zmrokiem, chociaż moje nogi niemalże odmawiały posłuszeństwa. Byłam wykończona; od wczorajszego wieczora nic nie piłam ani nie jadłam, a wiele godzin biegu i marszu wyzuło mnie z sił. Po drodze rozglądałam się w poszukiwaniu jakichkolwiek owoców, ale jak już jakieś znalazłam, to nie zrywałam ich w obawie przed zatruciem. Widok wioski ucieszył mnie więc niezmiernie i dojście do niej stało się moim głównym celem. Żeby tego dokonać, musiałam jeszcze zejść ze wzgórza, dzielącego las od domów. Nie było ono bardzo strome, jednak powoli robiło się już ciemno, a na stopach miałam buty niezbyt przystosowane do tego wypraw. Westchnęłam głęboko, po czym zaczęłam mozolnie schodzić, uważając, by nie zahaczyć stopą          o wystający konar lub jakiś kamień. Upadek nie skończyłby się zbyt wesoło.
Gdy w końcu dotknęłam pewnego gruntu, odetchnęłam z ulgą. Wioska, do które wjazd znajdował się zapewne z drugiej strony, wyglądała na zamieszkaną. W niektórych oknach błyskało migotliwe światło, a pod jednym z budynku – stwierdziłam, że to jakiś bar – panował dość duży ruch, co chwilę ktoś wchodził albo wychodził. Na prawo ode mnie znajdowały się pastwiska i zagrody. Błądziło tam jeszcze kilka owiec, które co kilka minut odzywały się swoim beczeniem. Kawałek dalej dostrzegłam mężczyznę na końskim grzbiecie. Natomiast lewa strona była niemal całkowicie zabudowana. Budynki mieszkalne, kilka sklepów, bardziej w głębi ratusz. Centralnie na wprost mnie znajdował się okrągły rynek, na środku którego stał wysoki pomnik, przedstawiający rosłego mężczyznę w bardzo pewnej siebie pozie. Wyglądał jak władca, piękny i potężny.
Ruszyłam przed siebie, ostrożnie kładąc stopy na brukowanej ulicy. Bałam się, że i tutaj dotarli śmierciożercy, chociaż wszystko wskazywało, że mieszkają tu mugole.
Weszłam do baru, który tak naprawdę okazał się być czymś w rodzaju karczmy. Przy dużych stołach siedziało po kilkanaście osób, przeważnie mężczyzn. Wszyscy sączyli piwo i głośno rozmawiali. Co chwilę ktoś wybuchał śmiechem. Pomiędzy klientami krążyła szeroko uśmiechnięta kelnerka, natomiast za ladą stał wyraźnie znudzony barman. Jego wzrok utkwiony był w małym pudełku wiszącym nad półką z alkoholami. Na owym pudełku widać była kilka malutkich postaci, zażarcie ze sobą dyskutujących. Pamiętam ten przedmiot z lekcji mugoloznawstwa: to chyba telewidzor, telewizjor czy... W każdym razie coś z tele. Widziałam to nieraz w podręczniku, ale mimo to zadziwił mnie widok tej maszyny tutaj. Dla mugoli to coś najnormalniejszego pod słońcem, podczas kiedy dla nas, czarodziejów, kwalifikuje się to do obiektów czarno magicznych. Przełknęłam ślinę i podeszłam do baru, jednak mężczyzna nie zwrócił na uwagi, nadal zapatrzony w ekran.
Odchrząknęłam i dopiero wtedy zwrócił na mnie uwagę. Jego małe oczy zlustrowały mnie, zaczynając na czubku głowy, a kończąc na brzuchu. Barman uniósł brwi w niemym zdziwieniu – musiałam wyglądać strasznie, spocona i brudna, z liśćmi oraz gałązkami zaplątanymi we włosach.
– Dzień dobry – powiedziałam cicho, odkrywając że mój głos również nie był w najlepszej formie. Odkaszlnęłam, zastanawiając się, czy moje słowa były wystarczająco głośne.
– Dobry – burknął barman, odwracając się w moją stronę. Pokaźny brzuch tego postawnego i bardzo umięśnionego mężczyzny przykryty był czerwoną koszulką z nadrukiem, na jego nadgarstkach zawiązanych było kilka rzemyków, a szyję zdobił krzyżyk zawieszony na srebrnym łańcuszku. Nie miał wcale włosów, co przy krzaczastych brwiach i krótkiej brodzie sprawiało dosyć groźne wrażenie, szczególnie że nie patrzył na mnie przyjaźnie. Raczej podejrzliwie. – W czym mogę pomóc? – zapytał, a głos doskonale odzwierciedlał jego wygląd – szorstki i niezbyt życzliwy.
– Chciałabym wynająć pokój na jedną noc.
– Oczywiście. Czy przynieść do pokoju kolację? – Barman zapisał coś w notesie, kiedy potwierdziłam. Sięgnęłam do kieszeni, ale wtedy mężczyzna zaoponował. – Zapłaci pani rano, jeśli pani to nie przeszkadza. Zsumujemy wtedy wszystko. Proszę o tym nie zapomnieć. – I podał mi klucz do pokoju numer 14. Przyjęłam go, po czym skierowałam się na schody. Po drodze minęłam suszarkę z zawieszonymi na niej ubraniami i walcząc z wyrzutami sumienia, zdjęłam z niej kilka bar majtek, skarpetek oraz spodnie i bluzę, po czym szybko przemierzyłam odległość dzielącą mnie od pokoju. Gdy drzwi się za mną zamknęły, wypuściłam głośno powietrze, uświadamiając sobie, że od momentu odejścia od baru je wstrzymywałam.
Pokój był mały i urządzony skromnie, ale dosyć przytulnie. Naprzeciwko drzwi znajdowało się okno z widokiem na rynek, tuż pod nim stało kuszące mnie łóżko, a prostopadle do niego, na prawo ode mnie, duża szafa. Po lewej były drzwi, zapewne prowadzące do łazienki. Na drewnianej podłodze leżał zaś kremowy dywan. W pokoju panował przyjemny, kwiatowy zapach, który zawdzięczałam pewnie wazonowi pełnemu lilii, który zdobił mały stolik nocy. Żałowałam, że w wyposażeniu pokoju nie znalazł się ten przedziwny wynalazek mugoli, telewidzjer, który widziałam na dole.
 Rzuciłam ubrania na łóżko i zajrzałam za drugie drzwi; faktycznie znajdowała się tam łazienka, bardzo mała, ale tak samo jak pokój, dosyć miła dla oka. Wycofałam się do pokoju, gdzie położyłam się na łóżku, oczekując na kolację, podczas kiedy moje myśli były wciąż zaprzątnięte wydarzeniami ostatniego dnia. Krzyki tamtych dzieci wciąż obijały się o ściany mojej czaszki, kiedy próbowałam się choćby trochę odprężyć. Nie zasługiwałam na odpoczynek ani na schronienie, choć oba teraz dostałam. Tak to właśnie wygląda.

Nie spałam długo tej nocy, by nie przegapić świtu. W szafie znalazłam stary, poniszczony plecak, jednak jako tako nadawał się jeszcze do noszenia. Wrzuciłam do niego moje stare ubrania, zeszłego wieczoru wyprane w zimnej wodzie, oraz połowę wczorajszej kolacji, szczelnie zapakowaną w papier śniadaniowy, o który poprosiłam kelnerkę. Sprzed drzwi innego klienta sprzątnęłam wiązane buty z wysokimi cholewami (sprawiały wrażenie ciepłych i bardzo wytrzymałych), które ich właściciel musiał tam zostawić, nie chcąc nabrudzić w pokoju. Rzeczywiście, były one mocno zabłocone, ale akurat mi to nie przeszkadzało. Oprócz tego w plecaku znalazło się mydło znalezione w łazience, litrowa butelka po brzegi wypełniona wodą oraz zapałki, które zdążyłam wczoraj zamówić przy barze. Barman zapytał, czy nie chcę zapalniczki i choć wizja posiadania przedmiotu, o którym uczyłam się na mugoloznawstwie była bardzo pociągająca, to jednak odmówiłam i wzięłam dobrze znane mi zapałki. To była ta bezpieczniejsza opcja.
Szybko ubrałam się i przerzuciłam plecak przez ramię. Otworzyłam okno, starając się nie robić hałasu, po czym przerzuciłam jedną nogę na drugą stronę. Dokładnie pode mną znajdowało się usypane siano. Sama nie mogłam uwierzyć we własne szczęście. To było jak uśmiech od losu, chociaż doskonale wiedziała, że akurat do mnie nie powinien się on uśmiechać. Ulica również była pusta, co w gruncie rzeczy o te porze nie powinno mnie dziwić – słońce jeszcze nie wzeszło.
Nabrałam powietrza w płuca, mocno zacisnęłam zęby, żeby przypadkiem nie krzyknąć, po czym przerzuciłam nad parapetem drugą nogę i puściłam się framugi. Leciałam tylko przez chwilę i mimo siana mającego zamortyzować upadek, poczułam ból w kości ogonowej. Jęknęłam, podnosząc się i wyciągając ze sterty plecak. Czeka mnie dzisiaj jeszcze długa droga i mam nadzieję, że będę już daleko stąd, kiedy zorientują się, że zniknęłam.
Nie dość, że tchórz, to jeszcze złodziejka i oszustka. Wiem, że nic mnie nie usprawiedliwia, ale mimo to czuję się nieco rozgrzeszona, jakby chęć ratowania życia mogła mnie ułaskawić. Jedyny problem tkwi w tym, że nie wiem, co robić dalej. Gdzie iść? Nie mam żadnego obranego celu ani schronienia, w którym mogłabym zatrzymać się na dłużej. Nie wiem, co z moją rodziną. Rodzice mieszkali w Londynie, ale czy jeszcze tam są? Czy w ogóle żyją? Ta myśl przyprawia mnie o dreszcze. Przypominam sobie, że mój brat ma tyle lat, co najstarsze dzieci w domu opiekunek.

Ruszam naprzód. Nie wiem nawet, czy muszę uciekać. Nie jestem nikim ważnym, może śmierciożercy nie zamierzają ścigać każdego napotkanego czarodzieja. Może zapomną o tej drobnej, tchórzliwej, nic nie znaczącej dla świata Lucy Holt. Taką mam nadzieję. Po raz pierwszy w życiu chcę, by ktoś o mnie zapomniał. Po raz pierwszy modlę się do Boga, by mi pomógł. Dzisiaj debiutuję. W tchórzostwie, kradzieży, oszustwie i w modlitwie.

___

Rozdział jest krótki, ale wydaje mi się, że zawarłam w nim wszystko, co chciałam.
Dziękuję za komentarze pod prologiem, wiele to dla mnie znaczy. Cieszę się, że wam się podoba.
Luniaczku, dziękuję za kod na akapity, jest wielce przydatny! :)
Pozdrawiam cieplutko ;)

wtorek, 1 lipca 2014

0. prolog

Pamiętam, że dni poprzedzające tę noc były dla mnie niezwykle trudne. Ciężar obowiązków przytłaczał mnie i nie pozwalał racjonalnie myśleć, poza tym byłam chronicznie zmęczona, jednak gdy przychodziła chwila wytchnienia, nie potrafiłam spocząć w miejscu i zasnąć. Snułam się wtedy po domu w poszukiwaniu jakiejkolwiek rzeczy przypominającej Ethana, w moje ręce wpadły między innymi jego zabawki z lat dziecięcych, stara koszulka do quidditcha czy świadectwo ukończenie pierwszej klasy. Każdy z tych przedmiotów powodował nowe dławienie w gardle i nagłe zwilgotnienie oczu; czułam wówczas, że mogę rozpłakać się w każdej chwili i to nawet nie z tęsknoty - bardziej z bezsilności, bowiem zdawałam sobie doskonale sprawę, że podczas kiedy ja znajduję się w ciepłym i przytulnym domu, gdzie nic mi nie grozi i nie czuję na karku oddechu wroga, Ethan jest wciąż i wciąż na linii ostrzału. W wyobraźni widziałam jego ciało leżące na kamiennych posadzkach Hogwartu, nieruchome i bez życia, zimne, sztywne. Po siedmiu minutach od śmierci mózgu oczy zapadają się w głąb czaszki. Jak on by wyglądał siedem minut po śmierci mózgu?
Starałam się wyrzucić te wizje z głowy i zająć się czymś naprawdę pożytecznym. Przez te dni  wraz z kilkoma wolontariuszkami opiekowałyśmy się dziećmi aurorów, którzy poszli walczyć z zastępami Sami-Wiecie-Kogo. Mogłam zajrzeć do pokoju niemowląt - było ich czworo - żeby upewnić się, że wszystkie słodko śpią; mogłam również zejść na dół i zaparzyć herbatę dla dzieci w wieku przedszkolnym, które razem spędzały czas w salonie. Nie potrafiły zasnąć, były wystarczające duże, by rozumieć, gdzie są ich rodzice. Mimo to postanowiłam zostać w dawnej sypialni Ethana; unosił się tam znany mi zapach jego ciała, na ścianach wisiały plakaty z jego ulubionymi drużynami sportowymi i zespołami muzycznymi. Świadomość, że spędził tu połowę swojego życia, dodawała mi otuchy, jakby sam Ethan miał zaraz stanąć w progu i powiedzieć, że wszystko jest w porządku. Na pewno tak będzie, za kilka godzin Sami-Wiecie-Kto będzie oficjalnie pokonany. To tylko kwestia czasu.
Tkwiłam więc w pokoju mojego ukochanego, czekając na jakiekolwiek wieści. Nie chciałam się tam znaleźć, wolałabym stanąć ramię w ramię z przyjaciółmi przeciwko śmierciożercom, jednak nie pozwolono mi uczestniczyć w decydującej bitwie. Rodzice zbyt martwili się o stan mojego zdrowia, choć ja sama czułam się dobrze. Ostatni rok w Hogwarcie był ciężki. Podczas ferii zimowych wróciłam do domu ze złamaną ręką i przetrąconym kolanem. Przez wiele dni nie byłam w stanie wypowiedzieć słowa ze względu na opuchniętą twarz. Rodzice dziękowali Bogu za to, że nie doznałam żadnych wewnętrznych obrażeń. Nie byłam w stanie utrzymać się na nogach, ale wkrótce miałam się wylizać. Tak też się stało, jednak do walki stanąć nie mogłam. Zajęłam się więc czymś, co nie obciążało ani mojego zdrowia, ani mojej psychiki: opieką nad dziećmi.
Nigdy nie wymażę z pamięci przerażonej twarzy Luny Lovegood, kiedy wyszła z kominka w jadalni i oznajmiła, że Harry Potter nie żyje, że większość naszych nie żyje, że nawet McGonagall nie żyje, a Czarny Pan święci triumfy i każe swoim podwładnym mordować każdego, kto nie zgodzi się na ich warunki, a chwilę potem dom wypełnia się krzykiem zarzynanych dzieci - to Luna nieopatrznie sprowadziła sługusów Voldemorta. Inne opiekunki ginęły na moich oczach, kiedy ci mordercy rzucali najobrzydliwsze klątwy, jakie świat kiedykolwiek spłodził. Jak otumaniona próbowałam wydostać się na zewnątrz, szukałam tylko ulgi. Parę razy oberwałam jakimś lżejszym zaklęcie, w walce zgubiłam różdżkę i moją jedyną bronią był nóż zagarnięty w kuchni. Wiedziałam, że nie będę zdolna nikogo nim zabić, jednak czułam się pewniej, gdy go niosłam. Przechodząc przez salon, ledwie powstrzymałam się od wrzeszczenia. Małe, niewinne ciała leżały bezwładnie, a dywan dziecięcej krwi przysłaniał podłogę. Rzuciłam się do drzwi tarasowych, modląc się o przetrwanie tej nocy. Tak strasznie chciałam wtedy żyć.
Dopiero wiele godzin później, wiele kilometrów dalej, zdałam sobie sprawę, że uciekłam jak zwyczajny tchórz. Zostawiłam na pastwę losu kilkadziesiąt dusz i nawet jeśli nie byłam w stanie im pomóc, szczególnie bez różdżki, to powinnam była chociaż razem z nimi umrzeć.
Siedzę teraz tutaj, w lesie, osłonięta kilkoma słabymi zaklęciami rzuconymi różdżką wydartą z czyjejś martwej ręki. Nie mogę przestać płakać. Krzyczę na samo przypomnienie tej nocy. Chcę rozorać twarz paznokciami, chcę czuć taki sam ból, jak tamte dzieci. Zostawiłem je. Nawet o nich nie myślałam: dążyłam jedynie do uratowania własnego życia. Okazałam się być taką straszną egoistką. Przebiegałam dom z jednego końca na drugi, unikając zaklęć, chowając się za przewrócone meble. Gdy dopadłam drzwi, nie myśląc wiele otworzyłam je i uciekłam. Nie wiem nawet, jak długo biegłam przez noc. Gdy się odwracam, widzę jedynie pomarańczową łunę na horyzoncie - to Dolina Godryka stanęła w ogniu. Mimo ciszy panującej dookoła, w moich uszach nieustannie odbijają się wrzaski tamtych dzieci. I jeszcze coś. I jeszcze ktoś. To moja wyobraźnia znów podsuwa mi obraz ciała Ethana, dźwięk jego głosu, ale także słowa Luny, kiedy mówi nam, że wszyscy nie żyją, a tuż potem jej upadające, zbroczona krwią ciało i śmierciożerców pojawiających się tuż za nią.

Kładę się na zimnej i mokrej ziemi, zaciskam powieki. Próbuję uświadomić sobie okrucieństwo tego, co się właśnie stało. Nie było wcale żadnych warunków, Voldemort nie dał nam nawet szansy wyboru. Jedyne, co nas czekało, to śmierć, a ja uciekłam, jak najgorszy tchórz. Kiedyś myślałam, że potrafię być odważna i że wiem, co to poświęcenie. Ale jednak nie - to chyba tylko słowa. Nie chcę w siebie wierzyć. A Ethan? Co jeśli i on nie żyje, tak jak wszyscy, tak jak Potter? Obiecał, że wróci, ale być może nie będzie w stanie dotrzymać słowa. Zanoszę się płaczem, gdy nagle rozumiem, co zrobiłam i co się dzieje na świecie. Stanęliśmy w ogniu i nie ma już wody, która mogłaby ugasić tę pożogę. 

Obserwatorzy

Statystyka